CO ZA GOŚĆ

poleci

Wierzę, że każdy spotyka w życiu Johnnego.

To myśl, która zrodziła się we mnie po obejrzeniu filmu o księdzu Janie Kaczkowskim. Długo zbierałam się do włączenia „play”. Z kilku powodów.

O księdzu Janie Kaczkowskim mam swoje zdanie. Pamiętam moment, gdy przyszła do mnie zamówiona książka „Szału nie ma jest rak”. Cieniutka, z księdzem na okładce. Sceneria szpitalna, bandaż na głowie i młody gość w koszulce z napisem „Jestem odważny i dziki”. Chłonęłam każdą stronę, powolnie, z podziwiem i uznaniem. Wtedy polubiłam (bo kto mi zabroni?) księdza Jana i zaczęłam przyglądać się jego osobie, słuchać, obserwować. Była w tym fascynacja. Tak bardzo mi się podobała jego zwyczajność (tak jakby księża mieli być superbohaterami?). I ten Jego humor oraz cięty, a raczej niecięty, bo inteligentny i błyskotliwy sposób bycia.

I obawiałam się, że film „Johnny” wpłynie na obraz księdza Jana, który sobie zbudowałam. Że tu się upiększy, tam upudruje, dorzuci pelerynę superbohatera i będzie.

Po drugie, mam zawsze kłopot z kinowymi hitami. Niosą ze sobą presję, a potem… rozczarowanie. Wszyscy wokół mówią „świetny film, musisz obejrzeć” i ja wtedy jeszcze bardziej zwlekam…. Czekam, aż światła reflektorów zgasną, zrobi się przestrzeń i będę mogła sama wyrobić sobie swoje zdanie.

„Johnnego” obejrzałam na Netfliksie, kilka miesięcy po oficjalnej premierze. W domu, w spokojną sobotę.

Impresje

Miłość. O tym jest dla mnie ten film. Nie o księdzu, który sam jest chory, a pomaga innym, a przede wszystkim chłopakowi z uzależnieniami i trudnym dzieciństwem. Też, ale takich historii jest milion, a ta jest wyjątkowa. Gdyby nie miłość, nie byłoby tego wszystkiego. Ksiądz Jan kochał. Życie, to, co robił, swoje powołanie. Kochał siebie, Boga i drugiego człowieka. Tak trochę przewrotnie, biorąc pod uwagę jego wadę wzroku, można napisać, że WIDZIAŁ go. Z jego historią, marzeniami, planami, mount everestami. I Jan dawał każdemu to, co najcenniejsze – czas. Myślę, że tak właśnie było.

Dla mnie to film o budowaniu mądrych relacji, o ewangelicznej miłości do drugiego człowieka, o przyjaźni, o tym, że w każdym z nas jest dobro i każdy może być dla kogoś Johnnym, czyli kimś, kto je dostrzeże i wydobędzie z nas to, co najlepsze.

Jest taka wzruszająca scena, w której umiera jedna z pacjentek hospicjum. Patryk, chłopak, który wychodzi na prostą dzięki księdzu Janowi, a zaprzyjaźnił się ze starszą panią, mocno to przeżywa, jakby chciał cofnąć czas, że mógł zrobić więcej i wezwać pomoc. Ksiądz Jan mówi:

Jan: „Ty miałeś siedzieć i trzymać panią Hanię za rękę. To wszystko”.

Nie ma piękniejszej definicji miłości.

Jan. Człowiek, ksiądz. Tu nie ma lukru. Jest dokładnie taki, jakiego Go sobie wyobrażałam. Ludzki, zabawny, rubaszny (w znaczeniu: swobodny w sposobie zachowania, poufale żartobliwy), kochający dobre jedzenie i wino. Surowy, ale kochający. Wymagający, a zarazem na swój sposób czuły. Czasem zazdroszczę Piotrowi Żyłce czy Patrykowi Galewskiemu, że ich linie przecięły się z liniami życia księdza Jana. Myślę o tym, jak o wielkim zaszczycie. Bez przesady i nie ma tym ani krzty fanatyzmu 😉 Może uda mi się kiedyś odwiedzić grób księdza Jana w Sopocie. Chciałabym, choć wierzę, że nie trzeba pokonywać tylu kilometrów, by sobie z nim pogadać.

Piękna – ktoś może powiedzieć banalna – historia. Ładna opowieść ze świetną, wręcz mistrzowską, bo tak bardzo wiarygodną, grą Dawida Ogrodnika. I muzyka, która przeszywa sceny o życiu.

Nie chcę zachęcać, bo to jak z hitami kinowymi. Można się rozczarować. Jeśli jeszcze nie oglądałeś/oglądałaś tego filmu, życzę Ci, żebyś kiedyś znalazł/znalazła moment, by go zobaczyć. Po prostu.

A na koniec krótki film o dobrym jedzeniu, winach z dyskontu. Z księdzem Janem w roli głównej. Zapisuję go tutaj, by pamiętać, żeby smakować życie.

Doceniać chwile, momenty, gesty, smaki i zapachy. Przyjaźnie i dobre relacje. Wtedy życie poleci.

Leave a Reply

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *